Landshuter Wallfahrt

W końcu nadszedł ten dzień, kiedy trzeba było już nie planować, nie ćwiczyc, ale iść na pielgrzymkę z Landshut do Altötting. 65 km w jednym kawałku.

Wszystko zaczęło się przed kościołem St Martin w Landshut; dostałyśmy opaski z numerem, można było do auta straży pożarnej oddać jakiś dodatkowy bagaż. My wzięłyśmy przede wszystkim rzeczy na zmianę/ deszcz, bo prognozy były takie, że nad ranem mogło padać.
O 14 zaczęło się krótkie nabożeństwo na rozpoczęcie pielgrzymki. Przemawiał proboszcz i drugi burmistrz miasta, który przekazał też świece, dar od miasta dla Altötting.

No i ruszamy! Jest nast ok 70 osób, słońce świeci, orkiestra gra, idziemy z proboszczem i burmistrzem procesyjnie przez starówkę do bramy miasta.
Tam nas zostawiają i musimy już sobie radzić sami.


Na początku idzie się przez piękne pola i małe wioseczki. Pogoda dobra: jest ciepło, ale nie gorąco.

Jeśli idziemy ulicą (a nie dróżką polną) z przodu i z tyłu asekurują nas busy straży pożarnej, które czasem blokują też drogi dojazdowe, żeby czasem ktoś w nas nie wjechał. Ale w tych busach jadą też muzycy, którzy w różnych miejscach czekają już na nas i grają dla nas pieśni.

Jeszcze jeden miły akcent: jak przechodzimy przez jakąś wioskę, to dzwony w kościele zaczynają bić. Czasem ludzie nam machają, czasem się dziwią i robią zdjęcia.
Po 10 km pierwszy odpoczynek w jakiejś salce parafialnej. Dostajemy wodę i banany, można skorzystać z toalety, idziemy dalej.


Co do toalety: co jakiś czas, jak akurat jest możliwość mamy „przerwę techniczną“: kobiety na lewo, mężczyźni na prawo. Ale tych przerw nawet kilkuminutowych jest bardzo mało. Ogólnie mamy szybkie tempo.

Skoro to piekgrzymka, to po drodze się modlimy, ale tak porządnie: różaniec, jakaś litania, pieśń i od nowa. Ogólnie jestem pod dużym wrażeniem jak bardzo religijne przeżycie to było. Po pierwsze dlatego, że w ogólnej opinii kościół w Niemczech już mało ma wspólnego z religią, po drugie, że pielgrzymki bardzo często są traktowane jako sport, szukanie siebie i inne takie. A tu mężczyźni zupełnie serio się modlili całą drogę, jak zresztą cała grupa.

Po 20 km mamy większy postój w Vilsbiburg. Dostajemy zupę, precla, picie i jest czas na to, żeby przygotować się do nocy, bo jest już po 20-stej.



Zaczynamy rozmawiać z jedną kobietą, którą idzie na tą pielgrzymkę już ósmy raz chyba i ona nam mówi, że plecak można też oddać strażakom do auta. Ubieramy więc się w dodatkowe warstwy, zakładamy kamizelki odblaskowe (bo w nocy chodzimy już prawie w 100% ulicami) i zostawiamy wszystko strażakom. Jedyny problem jest z woda, której nie mamy jak zabrać, ale stwierdzamy że i tak nie będzie jak pić (bo tak szybko idziemy), a po drugie w nocy aż tak się nie odczuwa pragnienia. Trębacze nam grają, ruszamy dalej.
Strażacy włączają koguty, idziemy bardzo szybkim tempem.




Jest akurat czas na jedną przerwę techniczną, bo te 20 km pokonujemy tak szybko, że w gospodzie, gdzie mamy następną przerwę jesteśmy pół godziny (!!!) wcześniej.

Z ta gospoda mam bardzo złe wspomnienia z pierwszej próby. Bo to jest już pierwsza w nocy i jest zimno, przeraźliwie zimno. Tak zimno, że nie pomaga czapka i polar i na to puchówka. Pewnie zmęczenie (w sumie to przeszliśmy już 40km) też robi swoje. Wtedy grupa była sporo większa i po prostu nie zmieściliśmy się wszyscy w środku i siedzieliśmy godzinę na tym zimnie na zewnątrz. Był chyba jakiś namiot, ale tego ciepła było za malo.
No ale teraz mamy szczęście! Dostajemy dobre bułki, można kupić i herbatę i jakieś napoje, jest dobrze! Zakładam na siebie jeszcze dodatkową koszulkę termiczną (w sumie to już 4 warstwy ubrań: t-Shirt, koszulka termiczna, polar, puchówka), do tego rękawiczki i oczywiście czapka i ruszamy dalej.

To jest już ciężki odcinek, do następnego postoju jest 15 km, ale jest zimno mimo ubrań, chce się spać, tylko te powtarzające różańce dają jakiś rytm. W końcu powoli zaczyna się wschód słońca, ale niestety nie robi się wcale cieplej.


Dochodzimy do miejsca, gdzie 8 lat temu skończyłam pielgrzymkę. Bóle stóp były tak wielkie, że powinnam skończyć z 10 km wcześniej, ale szłam. W sumie są to już 55 km. Pogoda jest nie za dobra, ciągle jest zimno, a my czekamy na busika, który ma nam dowieść śniadanie (jakieś słodkie bułki i kawa/ herbata).

Ja po pierwsze wypijam dwie butelki wody i herbatę, w końcu też coś jem. Zmieniam też buty, zaklejam jeden palec plastrem, chociaż może to był błąd, a może nie, na tym etapie po prostu już wszystko bolało.

Przed nami ostatnie 10 km do Altötting, ale pogoda jest co raz gorsza, aż w końcu zaczyna na tyle mocno padać, że trzeba wyciągać peleryny i parasole.

Przechodzimy przez most na rzece Inn i wchodzimy do Neuötting. To już ostatnie kilometry do Altötting, ale te najgorsze. Już kilka osob kuleje, każdy krok to ból i walka z sobą. Dochodzimy w końcu do Altötting, ale trzeba jeszcze dojść 3 km do starówki.

Po drodze zatrzymujemy się na chwilę na parkingu żeby dobrać się w pary na podróż powrotną do Landshut i pożegnać strażaków.


Ostatni kilometr! Na przeciw wychodzi nam miejscowy ksiądz z krzyżem i wita naszą pielgrzymkę.

Idziemy razem na plac z kaplicą z Gnadenkapelle. Ale oczywiście nie może być łatwo, więc zamiast wejść tam po prostu, na ostatnich nogach okrążamy jeszcze kaplicę (już się obawiałam, że tradycyjnie obchodzi się ją 3 razy, ale na szczęście się myliłam).

Przed kaplicą jest trochę dłuższe powitanie. Ksiadz nam mówi, że jesteśmy najstarszą pielgrzymką (od 1493) i też taka, którą robi najdłuższy dystans bez noclegu.

W końcu wchodzimy do kaplicy (jest tam obraz z okazji wznowienia pielgrzymkowania) i przekazujemy świece na ołtarz.




A później jest już Msza w kościele obok ( ksiądz każde nam siedzieć większość czasu, bo już sił do stania nawet nie ma).


Zaglądamy jeszcze na chwilę do Gnadenkapelle i wracamy do Landshut z kobietą, którą z Altötting odbierał mąż.



Czy było warto iść? Tak! Czy jeszcze kiedyś pójdę? Nie wiem. To był katolicki Iron Man, zobaczę jak będę dochodzić do siebie. 65 km, 30 godzin bez snu.

