Kyoto
Na parking przed świątynię dojechaliśmy już krótko po ósmej a i tak połowa parkingu była już pełna. Ale nie było źle. Przyjechaliśmy pod świątynię 1000 bram tori, ale miałam wrażenie, że było ich o wiele więcej. Startuje się u podnóża wzgórza, przy świątyni i pod ustawionymi gęsto tori idzie się wyżej i wyżej do różnych ołtarzyków.












Szło się przez las, ale ciągle w górę i jak w pewnym momencie wyszło słońce to Mają już się zbuntowała i już nie weszliśmy na sam szczyt. Za to spotkaliśmy koty.









Tych świątyń w Kyoto jest naprawdę sporo, ale turystów chyba jeszcze więcej. Może w zimie jest ich mniej? Bo znowu na wiosnę jest wysoki sezon z powodu kwitnących wiśni, a na jesień z powodu kolorowych drzew. W każdym razie byliśmy dosyć wcześnie gotowi i mogliśmy najbardziej gorące godziny spędzić w domu.
Po południu, już tak bliżej godzin zamknięcia, wybraliśmy się do złotej świątyni. Jest bardzo ładnie położona nad jeziorkiem z wieloma małymi wysepkami.



Udało mi się też zrobić zdjęcie pana, który coś tam zamiatał. Najciekawsza u niego jest kurtka z wiatrakiem. Chyba mu tam zimne powietrze dmucha. Widziałam już kilkukrotnie takie kurtki/ koszule u ludzi, którzy pracują na zewnątrz, np na parkingach.


Na koniec jak dla mnie highlight: wizyta w herbaciarni. Podają tam tylko jeden zestaw: herbatę Macha (zimna albo ciepła) i “ciasteczko” z ciasta ryżowego z nadzieniem z czerwonej fasoli. Słodkie, ale chyba posypane solą.




Został nam jeszcze sklep z rzeczami do baseballa. Marcel miał potrzebę i jęczał od początku pobytu, bo tu ten sport jest bardzo popularny i można fajne rzeczy kupić.
To tyle z Kyoto, jutro jedziemy dalej. Można by było więcej tu zwiedzić, zobaczyć, to bardzo ładne miasto, ale te autobusy z turystami trochę psują klimat.