Kyoto
Rano ruszyliśmy zwiedzać miasto, najstarsza część. Najpierw pociąg, później autobus. Już w autobusie był tłok, bo Kyoto bardzo turystyczne jest. Wysiedliśmy i od razu możne natknąć się na turystów, którzy przebierają się w kimona i tak sobie spacerują po uliczkach.




Doszliśmy do świątyni i tam był już dziki tłum. Trochę pooglądaliśmy ale nie weszliśmy do głównego budynku nawet, bo kolejka była gdzieś na pół godziny, no i ten tłum, mam alergię.





Na uliczkach dużo sklepików i to takich fajnych. Bez chłamu i plastiku, wszystko raczej takie estetyczne. Czasem dziwne:

Na końcu jednej uliczki odkryliśmy sklep firmowy wytwórni Gibhli i tam z Marcelem trochę czasu spędziliśmy.



Ale ogólnie chcieliśmy uciec przed tłumem i poszliśmy w zupełnie inną stronę do świątyni gdzie było trochę turystów, ale też miejscowi i ogólnie luźniej.





Na końcu jeszcze jedna, słynna świątynia z tysiącem (dosłownie!) złotych statuetek Buddy. Ta świątynia to taka długa hala, z 200 metrów ma i stoją Buddy w dziewięciu rzędach, przed nimi inne figury jeszcze. Zdjęcie słabe, bo z ukrycia (nie można fotografować Buddy), ale daje jakiś pogląd.




Wróciliśmy do domu i po obiad poszliśmy znowu do supermarketu obok. Chyba jeszcze o tym nie pisałam, ale oni mają tu bardzo śmieszne, prostokątne auta.

W markecie znowu same dziwy: gorzki melon, kula ryżowa z rybą, artystycznie pakowane grzyby.



Po sjeście pojechaliśmy najpierw do second handlu i w zasadzie był ok, ale kupiłam w końcu tylko jedną spódnicę. Były kimona ale jakieś dziwne i długie, takie zupełnie w tradycyjnym stylu, nie do chodzenia na co dzień.

A później słynny las bambusowy. Już zaczęło robić się ciemno, więc trochę się musieliśmy spieszyć, ale za to tylko kilku ludzi było z nami.





Oni tu mają bardzo małe domy, ale czasem też bardzo wąskie:




Chcemy jutro też coś pozwiedzać, ale trzeba będzie wstać dużo wcześniej, żeby jakoś ominąć turystów.